W ostatnich tygodniach uczę się (bardzo boleśnie i pomału) tego, że istnieje bardzo dużo rzeczy, na które nie mam żadnego wpływu. Staram się zrozumieć i odróżnić to co mogę zmienić, od rzeczy, które pozostają absolutnie poza moją kontrolą. Wymaga to nie tylko ogromu pokory, (której mi brakuje), ale także mądrości (której brakuje mi chyba jeszcze bardziej), aby nie marnować czasu i sił na aspekty rzeczywistości, których i tak nie mogę zmienić.
Jako chrześcijanie często
nie możemy zobaczyć drogi, którą Ojciec dla nas przygotował. Chesterton mówił,
że „idziemy wtedy radośnie w ciemność”. Mam dzisiaj dla ciebie przykład
Elisabeth Elliot, który moim zdaniem doskonale obrazuje nam tą jedną z
podstawowych prawd życia chrześcijańskiego.
Pisze ona: „Kiedy
mieszkałam w ekwadorskim lesie zawsze miałam blisko siebie przewodnika, który
znał drogę. Szlaki prowadziły często przez strumienie i rzeki, a jedyną
możliwością ich przebycia było przejścia nad wysoko umieszczoną kłodą. Bałam
się tego, ale Indianie mówili: „Po prostu przejdź, seniorita, przejdź”. Podobnie
jak oni szłam boso. Nigdy nie byłam dobra w utrzymywaniu równowagi, a przejście
po tej kłodzie wydawało się czymś niemożliwym. Więc kiedy mój przewodnik
wyciągał do mnie rękę, jego dotyk był wszystkim czego potrzebowałam. Przestałam
martwić się o poślizgnięcie. Przestałam patrzeć w dół, a mój wzrok skupił się
na przewodniku, który delikatnie trzymał mnie za dłoń. Jego obecność i dotyk
były wszystkim czego potrzebowałam. Lekcja, która nauczyli mnie Indianie, była
lekcją zaufania”.
No właśnie, a czy ja
naprawdę ufam Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu? Trójjedynemu Bogu, który na mocy
przymierza zobowiązał się mnie strzec i prowadzić?
Są to bardzo ważne pytania
i warto się nad tym zastanowić zanim będziemy musieli zejść w dolinę cienia
śmierci.
Błogosławionej środy.